Przez ostatnie kilka tygodni parę zbiegów okoliczności zmusiło mnie do przeanalizowania moich poglądów dotyczących feminizmu i obrony praw kobiet.
Obracam się w specyficznym, jak na kobietę, środowisku. Typowo „męski” kierunek, „męskie” zainteresowania, „męskie” towarzystwo. Mimo, iż kobiet w IT jest coraz więcej, większość z nas zatrzymuje się na etapie frontendu/grafiki komputerowej. W specjalności, którą chcę zająć się w przyszłości – tzw. programowaniu niskopoziomowym – kobiet jest jak na lekarstwo. Prawdę mówiąc: w grupie jestem jedyną przedstawicielką płci pięknej, a na roku – kierunek związany zarówno z informatyką, jak i po części z elektroniką – stanowimy około 20%.
Gdy wybierałam kierunek studiów, słyszałam, że będę dyskryminowana. Że na kolokwiach lepiej podpisywać się inicjałami. Że wykładowcy będą zwracać uwagę na moją płeć... I szczerze? Nigdy się z tym nie spotkałam. Chwaleni lub „gnojeni” (pardon my French) jesteśmy wszyscy po równo. Przez te kilka lat z sytuacją „zauważenia” mojej płci spotkałam się tylko raz: gdy parę tygodni temu na bloku z programowania procesorów okazało się, że jako jedyna z grupy zapisałam login i hasło do komputera. Wykładowca skomentował to tylko słowami „Widzicie, panowie? Co byście zrobili bez kobiety w grupie?”. Nie spotkałam się również z dyskryminacją na żadnym hackatonie ani na festiwalu informatycznym.
Ostatnio zaczęło o sobie przypominać wiele akcji, które mają wprowadzać kobiety w świat programowania. Dziewczyny na politechniki!, Kobiety w IT!, Geek Girls Carrots czy inne podobne akcje mają na celu pokazać, że branża IT nie musi być zdominowana tylko przez mężczyzn. I wiecie co?
Dla mnie to jedna wielka hipokryzja.
Dlaczego takie akcje są tylko dla kobiet? Dlaczego tylko nam ułatwia się w ten sposób dostęp do branży? Dobrze, rozumiem, że są to akcje zachęcające, ale moim zdaniem wprowadzają fałszywy obraz. Artykuły mówiące, że kobiety są chętniej przyjmowane do pracy i na uczelnie sugerują, że potrzebujemy takich ułatwień. Patrząc na nie, czuję się urażona, bo wychodzi na to, że jestem kimś niezwykłym, kimś lepszym, skoro poszłam na studia, gdzie jest tak mało kobiet.
A ja... nie chcę. Najpierw jestem studentem i pracownikiem, potem kobietą. Nie chcę zostać przyjęta do pracy dzięki płci, bo feministki wywalczyły parytety, ale dlatego, że jestem dobrym specjalistą.
Nie chcę akcji napędzanych przez towarzystwa feministyczne i UE, które proponują mi naukę RubyonRails czy Pythona, jednocześnie odmawiając na swoje kursy wstępu mężczyznom, którzy też chcieliby się tego nauczyć. Dlaczego w ten sposób proponują mi uważane za najłatwiejsze do nauki języki programowania, gdy interesują mnie rzeczy dużo bliższe sprzętowi niż czystej abstrakcji?
Chciałabym zaznaczyć, że nie mam nic przeciwko akcjom, które nie rozróżniają podziału ze względu na płeć, ani nie wmawiają mi, że powinnam wziąć się za to, co najłatwiejsze, bo jestem kobietą.
Marzy mi się akcja „Ludzie do IT!”, gdzie zarówno kobiety, jak i mężczyźni mogą zobaczyć całe spektrum możliwości, jakie oferuje ta branża. Boję się, że się to nie zmieni, dopóki jedyne możliwości, jakie widzą kobiety po raz pierwszy stykające się ze światem IT, to kursy „Tylko dla kobiet!” organizowane przez „prokobiece” stowarzyszenia.
Dlatego, gdy widzę, że feministki zabierają się za IT i zaczynają walczyć o prawa kobiet w tym dziale usług, chciałabym im powiedzieć: „Odczepcie się. Nie chcemy ułatwień. Nie jesteśmy dyskryminowane. Doskonale radzimy sobie same”.

0 komentarze:
Prześlij komentarz